top of page
żółte róże

Chciałabym opisać doświadczenie, które piętnem odcisnęło się na moim życiu i sprawiło, że inaczej zaczęłam odbierać świat jak również zmieniło mój światopogląd.  Spotkałam ludzi, którzy mnie całkowicie oczarowali i sprawili , że chciałam pójść za nimi na koniec świata. Oczywiście wówczas nie wiedziałam, że mam do czynienia z organizacją parareligijną.
Byłam wówczas na IV roku studiów i odbywałam praktykę studencką. W trakcie spaceru po Ostrowie Tumskim we Wrocławiu na tzw. zielonym mostku natknęłam się na trzy dziewczyny. Dwie Japonki i Polkę. Jedna z nich podeszła do mnie. Sądziłam, że chodzi o wskazanie drogi, podeszłam, więc z nią do pozostałej dwójki. Dziewczyny wręczyły mi ulotkę CARP-u (Akademickie Stowarzyszenie na Rzecz Urzeczywistnienia Wartości Uniwersalnych). Przeczytałam ulotkę, która bardzo mnie zainteresowała, jako naiwna młoda dziewczyna wierzyłam , że coś takiego jak wartości uniwersalne istnieją i spodobało mi się to określenie, chwyciłam haczyk. Dwie z nich - Japonki - usiłowały mi coś powiedzieć, W końcu zrozumiałam, że zostałam zaproszona na film oraz wieczorek z posiłkiem. Ucieszyłam się nawet bo byłam wówczas dość biedną studentką. Poza tym nie pachniało w ogóle jakimkolwiek wyznaniem. Teraz wiem, że to taki taktyczny zabieg. Sądziłam, że mam do czynienia z jakąś międzynarodową organizacją studencką. Chętnie zgodziłam się na obejrzenie filmu. Zaintrygowała mnie również ulotka, wartości uniwersalne - to było coś dla mnie, coś, co mnie zaciekawiło i przyciągnęło. Dziewczęta otoczyły mnie i zaprowadziły do swojej siedziby. Po drodze zadawały mnóstwo pytań istotnych z punktu widzenia sekty : czy w coś wierzę, czy mam rodzinę. Porozumiewałyśmy się po angielsku- Sporo zdołały się o mnie dowiedzieć (pytały o mój wiek, stan cywilny, itp.,). Jednakowoż pytały w tak miły sposób, że nie czułam się osaczona. Odbierałam to jako miłe zainteresowanie moją osobą i niestety nie wzbudziło podejrzeń. Nie muszę dodawać, że ja ciągle nic o nich nie wiedziałam i szłam jak w dym. Wszystkie podstawowe informacje wyciągnęły ode mnie już na tym naszym pierwszym spotkaniu.

Pierwsza siedziba ("Centrum") znajdowała się w centrum Wrocławia tuz przy placu Solnym. Tam też zaprowadziły mnie dziewczyny. "Centrum" bardzo mi się spodobało. Było bardzo czysto, w pokoju znajdowały się tylko podstawowe sprzęty. Spodobały mi się zdjęcia młodych skośnookich dziewcząt. Pomyślałam, że oni rzeczywiście urzeczywistniają te wartości uniwersalne. No, tak międzynarodowo się zrobiło.

Okazało się, że nie tylko ja byłam zaproszona na film. W sumie było nas kilkanaścioro razem ze stałymi mieszkańcami. Wszyscy byli dla nas bardzo mili, tak uprzedzająco. Film nosił tytuł "Życie po życiu", zrealizowany na podstawie książki Moodego. Przyznaję, że zrobił na mnie duże wrażenie. Po filmie i dyskusji zostałam zaproszona na kolację. Oczywiście skorzystałam. Obecni to byli głównie studenci. Na czele grupy stał lider , który pokazywał się bardzo rzadko. Mimo wszystko grupa wydała mi się dość tajemnicza, ale to zamiast mnie zniechęcić tylko mnie zachęciło. Spodobało mi się że wszyscy byli tacy dla siebie mili, uprzedzająco. Atmosfera była naprawdę super, tak wydawałoby się luźna, wszyscy byli mną zainteresowani a szczególnie jedna osoba - moja matka duchowa!!! Nie wiedząc o tym i nie mając żadnej świadomości stałam się celem jej werbunku, byłam jej ukochanym dzieckiem duchowym!!! Ale jeszcze o tym nie wiedziałam. Zatem po wieczorku i po obietnicy że tam wrócę, odprowadzono mnie do akademika. Zdziwiła mnie ta propozycja ale skorzystałam. Pech chciał, że był wrzesień i że miałam wówczas praktyki studenckie, a praktykę, no cóż tuż koło centrum , pierwszego którego poznałam.  Odprowadzono mnie pod same drzwi akademika. Obiecałam, że następnego dnia wrócę.

Tak też uczyniłam. Po praktyce wróciłam do "Centrum". Tym razem bardzo uważnie przyjrzałam się otoczeniu. Wysłuchałam swojego pierwszego wykładu. Wykład wydał mi się naiwny i infantylny. Byłam jedyną osobą która go słuchała. Po wykładzie wszyscy żywo zainteresowali się moją osobą. Dyskutowaliśmy. Atmosfera była bardzo przyjemna. Moja nowa „przyjaciółka” Y nie odstępowała mnie na krok. Podarowała mi swój pierwszy prezent dla mnie orgiami. Wszystko działo się dość szybko, chodzi o to żeby adept nie miał czasu na zastanowienie się nad tym o co tu w ogóle chodzi. Od razu pojawiły się natomiast zachęty abym wzięła udział w następnych wykładach, jakież było moje zdziwienie gdy lider prowadził wykład tylko dla mnie. Jakże to miło połechtało moją próżność!!! Byłam kimś wyjątkowym. Z drugiej strony zaczęłam się czuć jak osaczona. Moje poglądy były poddawane w wątpliwość, moja „matka duchowa” nie odstępowała mnie ani na krok, była tak miła.

Zgodziłam się na uczestnictwo w 2-dniowych warsztatach (workshop). Miały się odbyć w weekend.  Zjawiłam się punktualnie. Uczestniczyłam w wykładach oraz w posiłkach i coraz bardziej mnie to wciągało.

Spałam u dziewczyn, warunki były nieciekawe, no ale jeden weekend jeszcze jak się ma 24 lata można przeżyć. Młody człowiek nie odczuwa tak materialnych niedogodności, dlatego nie zwracałam wtedy na to uwagi. Było nas razem ze mną 8!!! Ten pierwszy workshop był łagodnym wprowadzeniem w doktrynę. Nie musiałam się jeszcze modlić o 5 rano w niedzielę, mogłam się wyspać więc mogły mnie obudzić dźwięki gitary... Miłe przebudzenie. Na tę niedzielę zaplanowano jeszcze bardzo krótką wycieczkę do ogrodu botanicznego i ponownie trzeba było wrócić bez możliwości zanegowania nakazu powrotu. Pamiętam jak bardzo byłam rozczarowana, ale priorytetem były wykłady. Mnóstwo wykładów.
Wydawało mi się, że świat w "Centrum" (siedzibie moonistów) jest lepszy, idee głoszone na wykładach piękne, choć naiwne. Wykładów było dużo, były dość męczące i w sumie z tego pierwszego workshopu niewiele zapamiętałam. Spałam w pokoju dziewcząt. Y odstąpiła mi swoje łóżko. Rano w niedzielę obudziły mnie jakieś szmery, poczułam się nieswojo, ale wszystko wróciło do normy. Około siódmej obudziły mnie dźwięki gitary. Zrobiło mi się bardzo miło "na duszy". Za chwilę zjawiła się Y, i wręczyła mi podarek - czerwonego ptaka origami. Poczułam się jeszcze lepiej. Jednakże gdzieś w środku dochodziły też "złe" myśli: co też się właściwie dzieje, czy to, aby nie sekta! Podarek w pewnym sensie na chwilę rozwiał moje obawy. Znów wysłuchiwałam wykładów. Jednakowoż słuchałam ich trochę z przymusu. Pociągali mnie ci ludzie, uporządkowani, zdyscyplinowani, oddani idei i grzeczni. Wszystko razem było jednak bardzo męczące, byłam znużona i zniechęcona. Nazajutrz wróciłam do domu i nie zamierzałam się już więcej tam pokazywać.

Prawdopodobnie nigdy bym tam już nie wróciła gdyby nie...

Po kilku dniach przyszedł list od Y – zupełnie niespodziewany dla mnie, bo nie  przypuszczałam, że się  jeszcze odezwie, w dodatku tak szybko.  Pisała, jak bardzo tęskni za mną i zaprasza mnie na 7-dniowy workshop. Natychmiast zareagowałam na list i pojechałam do "Centrum". Nie miałam wprawdzie ochoty jechać na 7-dniowy workshop. Nie wiedziałam też właściwie o co chodzi, kojarzyło mi się to z pracą. Poza tym nie miałam pieniędzy na pokrycie kosztów pobytu. Jak się okazało pieniądze szybko się znalazły. Po licznych namowach wreszcie uległam. Miałam taki wybór, albo kończę znajomość z Y. albo jadę na workshop. Taki rodzaj szantażu emocjonalnego. Oprócz Y namawiali rzecz jasna wszyscy. Pamiętam, że rozmawialiśmy ciągle o tym, „siostry” japońskie- bezustannie się o mnie modliły, a lider J. zachęcał. Trudno było nie ulec ich namowom, czułam się jak w potrzasku, tak wiele mi dali (prezenty, zainteresowanie moją osobą), że czułam się zobowiązana do spełnienia ich życzeń. Y stała się dla mnie bardzo ważna, wiedziała o mnie coraz więcej, idealizowałam jej osobę. Miałam w pewnym momencie wrażenie, że to sam Bóg mi ją zesłał. Jakże mogłam jej odmówić,,. Zauważyłam jednak, że o niektórych moich sprawach rozmawia nie tylko ze mną. Lider doskonale wiedział o moich wątpliwościach. Jakoś przełknęłam tę gorzką pigułkę, choć była to wyraźnie nielojalność wobec mojej osoby.

W końcu uległam i spędziłam 7 dni w całkowitym odosobnieniu, z dala od domu i znajomych w Glanowie. Przez 7 dni wysłuchałam mnóstwo wykładów, rano i po południu (ok. 7 godzin dziennie) z przerwą na posiłki. Y, towarzyszyła mi wszędzie. Nie odstępowała mnie ani na krok, a mi było z tym tak dobrze. Szczerze ją pokochałam. Otaczali mnie sami mooniści. Jak się zorientowałam, z dziewcząt tylko ja i pewna młodziutka dziewczyna byłyśmy adeptkami.

Workshopy te dłuższe odbywają się w Glanowie, miejscowości pod Krakowem w Jurze Krakowsko  - Częstochowskiej. Po krótkim pobycie w centrum w Krakowie przesiedliśmy się wieczorkiem do vana i zajechaliśmy na noc do Glanowa. Było też trochę gości, których nie znałam. Ośrodek w Glanowie składa się z dwóch domów, mieszkalnego i gospodarczego gdzie jadaliśmy posiłki. Mimo, że spędziłam tam tydzień nie poznałam tej miejscowości bowiem nawet na chwilę nie wyszliśmy poza teren ośrodka.

Warunki pobytu były spartańskie, spaliśmy obok siebie jak śledzie, na materacach poukładanych bezpośrednio na ziemi. Oddzielnie chłopcy i dziewczęta. Była to duża sala , w której zupełnie brakowało intymności. Wszędzie pełno było ludzi, kręcili się też Azjaci : Koreańczycy i Japończycy.

Bardzo dziwnie się czułam. Z jednej strony odpoczywałam od codzienności, ale z drugiej strony coś się zaczynało dziać z moją psychiką. Pod wpływem wykładów (za namową Y robiłam notatki) i rozmyślań na ich temat zaczęłam postrzegać moją przeszłość w czarnych barwach. Wydawało mi się, że wszelkie problemy rodzinne były głównie z mojej winy. Wyolbrzymiałam te problemy, wydawało mi się, że teraz widzę wszystko w "prawdziwym" świetle.

Y. towarzyszyła mi na wykładach. Było to o tyle dziwne, że nic z nich nie rozumiała (co nie znaczy, że nie wiedziała, o co chodzi). Czasami modliła się, siedząc obok mnie, a raz nawet zasnęła. Była bardzo zmęczona. Ledwo się trzymała na krześle. W przeciwieństwie do mnie musiała wstawać dużo wcześniej. Dla mnie dzień zaczynał się o 7.00. Oprócz wykładów obejrzałam film o "Ojcu", Jego propagandowy charakter był aż nadto widoczny, ale przestałam myśleć, wprost nie mogłam pozbierać myśli. Film był niby-biograficzny, jakim to wspaniałym człowiekiem był Moon, jak cierpiał podczas wojny koreańskiej, jak się cudem uratował, jak on ratował itp itd. W przerwach między tym wszystkim śpiewaliśmy piosenki tzw holy songs. Głównie po angielsku, było też parę piosenek polskich religijnych. Jedna z takich holy songs mówiła o tym żeby podążać za mesjaszem bo tylko on jest prawdziwą miłością. A bez niego się na pewno zginie. Nauczono mnie, że wszystko tam było prawdziwe w opozycji to tego rządzonego przez szatana świata. prawdziwa miłość, prawdziwe relacje i prawdziwa przyjaźń. Żadna „światowa” przyjaźń nie dorównuje tej w prawdziwej Rodzinie. Stwierdziłam, że coć w tym jest bo Y. jakby potwierdzała tę prawdę, bo któż w przeszłości był tak zainteresowany moją osobą jak ona.

Ważnym elementem pobytu w Glanowie były też różne zabawy, które miały nas wprawić w dobry nastrój i spowodować że poczujemy się jak dzieci, a dziećmi wiadomo łatwiej manipulować i wierzą we wszystko co mówią dorośli. I tak to miało działać. Raz wybraliśmy się też na wycieczkę… po ośrodku, z której szybko wróciliśmy na wykład.

Sądzę, że byłam zbyt zmęczona żeby to wszystko przemyśleć Pomagałam w kuchni. Zmywałam naczynia. Raz podczas zmywania przypadkowo usłyszałam rozmowę starszych pań z Glanowa, które przyniosły mleko, o tym że ksiądz nie pozwala im to przychodzić, że ich przestrzega przed tym miejsce. Brzmiało to bardzo demonicznie. Jakoś jednak stłumiłam w sobie te słowa przestrogi. Czytałam "Boską Zasadę" (moonistyczną Biblię) i otrzymałam świadectwo. Zapomniałam o domu, rodzinie, zaczęła się liczyć tylko Y. To było nienormalne... Kiedy na krótki czas opuściła mnie, poczułam się niemal zdradzona. Jakby grunt mi się osunął spod nóg. Chodziłam po ośrodku a ludzie zajęci swoimi „dziećmi duchowymi” odpychali mnie. Nikogo tak naprawdę tam nie znałam i na nikogo oprócz niej nie mogłam liczyć, jak mi się wydawało. Wkrótce dowiedziałam się dlaczego mnie opuściła, wcześniej nie odstępowała mnie ani na krok. Powodem był przyjazd pewnej Azjatki , która w stosunku do mojej Y. były ze sobą związane jak Kain i Abel… Zapoznała mnie z nią, trafiła do Glanowa tylko na krótko. Tłumaczyła się przede mną bardzo mocno tak jakby popełniła jakieś przestępstwo. I ona i ja czułyśmy się bardzo niekomfortowo. W trakcie moich samotnych wędrówek trafiłam do pokoju, który nie był dostępny dla adeptów. Zobaczyłam dwa eleganckie fotele, stolik i zdjęcia Prawdziwych Rodziców (Moon i jego żona Hak Ja Han). Zdumiona przyglądałam się w strachu że ktoś mnie na tym nakryje.. Podświadomie czułam, że nie jest to widok dla mnie przeznaczony. Nie osiągnęłam jeszcze tego stopnia wtajemniczenia. Teraz wiem, że prawdopodobnie odbywały się  tam poranne modlitwy.

W nocy śniły mi się wykłady.. Byłam tym wszystkim zmęczona ale i trochę podekscytowana. Czekała nas jeszcze jedna niespodzianka, przyjechał sam moonistyczny prezydent Polski Patrick - Francuz. Po uroczystym obiedzie wręczył mi... kartkę urodzinową, gdzie składał mi osobiste gratulacje z okazji moich ponownych narodzin!!! Zatem dowiedziałam się że narodziłam się na nowo, ja jednak miałam w głowie kompletny mętlik. Dowiedziałam się też że ktoś taki jak prezydent monistyczny na Polskę istnieje, to że nie znał ani słowa po polsku nie wydawało się przeszkodą.

Wieczorem organizowano hurra-optymistycznej wieczorki, na których przy zgaszonym świetle w romantycznej atmosferze liderzy i członkowie opowiadali jak to Moon zmienił ich życie, jacy są teraz szczęśliwi, jakie puste było ich życie wcześniej i jak niczego nie żałują. Byli tam ludzie różnych wyznań i każde było mile widziane, pod warunkiem że przyłączysz się do Ruchu, jak nazywany jest „kościół” wśród członków.Nie znałam tam nikogo i z nikim nie mogłam pogadać o moich wątpliwościach, z Y. raz że się bałam dwa , że bariera językowa uniemożliwiała dyskusję na jakim takim poziomie.

Ostatniego dnia pobytu zorganizowano  wieczorek pożegnalny. Atmosfera była bardzo hurra-optymistyczna. Śpiewaliśmy. Towarzystwo było międzynarodowe. Pewna Ukrainka opowiadała na forum, jak Moon zmienił życie jej i jej rodziny. Początkowo przeciwni, wkrótce wszyscy uwierzyli w mesjasza. Po części rozrywkowej usiedliśmy w kółku i jedna z dziewcząt opowiadała swoją historię. O swoim szczęściu, o błogosławieństwie. Była bardzo szczęśliwa ze swoim "mężem". Od tego szczęścia, zakręciło mi się w głowie. Chyba miałam dość, bo poczułam chęć ucieczki, ale Y, jakby wiedziała, mocno trzymała mnie za rękę. W końcu monolog dobiegł końca. A więc dowiedziałam się najważniejszej rzeczy w doktrynie moonistycznej, o tym że istnieje Mesjasz który wybierze mi męża, gdy przyjdzie pora i założę  prawdziwą rodzinę, bezgrzeszną i podporządkowaną mesjaszowi. Jedynie to da mi prawdziwe szczęście. W końcu wieczorek dobiegł końca a ja udałam się do sypialnej sali. Niestety powiedziałam Y, co sądzę o "błogosławieństwie". Mój rozsądek czasami brał górę. Y wówczas "znikła". Pojawiła się natomiast Polka, która z godzinę przekonywała mnie, że popełniam błąd i żebym się jeszcze zastanowiła. Poczułam się, jakbym głęboko kogoś zraniła, zwłaszcza Y. Myślałam o naszej "przyjaźni" i o jej przyszłości. Moje poczucie winy wzrosło, gdy zostałam sama. Zastanawiałam się co się z nią stanie, czy zostanie ukarana jeśli ja zrezygnuję z Ruchu. Znów poczułam się psychicznie molestowana. Pomyślałam, że przecież mogę udawać, że w to wierzę. Byłam w stanie to dla niej uczynić! Zaczęłam jej szukać Y i odnalazłam ją w dużym pokoju. Było w nim ciemno, mrok rozjaśniały świece. Modliła się przed "ołtarzykiem" składającym się ze zdjęć "prawdziwej Rodziny" (moon i jego liczna rodzinka) Wyglądało to niesamowicie. Obok pocieszała ją M. Usłyszałam od niej, że wyląduję w piekle, bo opowiedziałam się po stronie szatana. Wręcz na mnie krzyczała. Y natomiast powtarzała, że to nie moja wina. Ja oczywiście umacniałam się coraz bardziej w tym, że to jednak moja wina. Co jest ze mną nie tak, że nie potrafię przyjąć do serca mesjasza i pójść drogą która będzie dla mnie wybawieniem. Ciągle nie mogę sobie odpowiedzieć na pytanie jak po tylu wykładach potrafiłam się przeciwstawić propagandzie. Pomyślałam, że jest to moja wina, że ona cierpi. To ja byłam przyczyną jej płaczu. Tak bardzo nie chciałam jej stracić, a po tym, co usłyszałam, czułam się winna i głupia. M. stawała się coraz bardziej agresywna, bałam się , że w końcu się na mnie rzuci. Zwiałam więc , usiadłam na schodach i nie mogłam się uspokoić, wszystko we drgało , byłam w rozpaczy. Siedziałam tam w ciemnościach dłuższą chwilę, której nie zapomnę nigdy. Czekałam na Y a czas dłużył się. Przecież w końcu musiała wrócić. Wróciła , przytuliłyśmy się do siebie… Płakała i mówiła, jesteśmy przyjaciółkami na zawsze, a ja odpowiedziałam , tak na zawsze…

Wróciłam na studia. Po zajęciach biegłam jednak do "Centrum". Same nogi mnie tam niosły. Była to już drugie z kolei Centrum, trochę oddalone od Centrum miasta. Przeprowadzano ze mną rozmowy na temat "blessingu" (chodzi o łączenie w pary małżeńskie tzw. "błogosławieństwo"). Ja pozostawałam nieugięta. "Bracia" i "siostry" byli jednak cierpliwi. Mój światopogląd uległ jednak zmianie. Pewnego dnia idąc na zajęcia na studiach zdałam sobie sptawę , że muszę przewartościować swoje życie i, zmienić wszystko, albo tak albo tak, nie ma pomiędzy. Trzeba iść na całość. O dziwo, idee Kościoła Zjednoczeniowego zaczęły pasować do mojego światopoglądu. Znajdowałam punkty styczne, a to, co nie pasowało, zmieniałam na korzyść Kościoła Zjednoczeniowego. Uczestniczyłam we wspólnych modlitwach. Rozpoczynały się o 7.00 i trwały zgodnie z wolą lidera, czyli J. Siedzieliśmy na podłodze po turecku jeden za drugim. Przed nami zawsze był portret "prawdziwych Rodziców". Po modlitwie przejmował inicjatywę lider. Przekazywał informacje dotyczące Kościoła Zjednoczeniowego listy od "Ojca". Modliłam się przed posiłkami kończąc modlitwę zawsze słowami "W imieniu prawdziwych rodziców" Włączałam się do codziennych prac, czytałam też „Boską Zasadę". Od czasu do czasu przychodzili "goście". Organizowano wykłady i wieczorki. Y zamykała się w pokoju i modliła się o mnie godzinami. Zaprzyjaźniłam się z japońskimi "siostrami". Od czasu do czasu dostawałam od nich prezenty i listy. Bardzo je polubiłam. Warunki w centrum były nieciekawe, był tylko jeden pokój dla dziewcząt a było nas razem sześć , było za mało łóżek więc spało się na materacach, a jak ktoś w nocy chciał skorzystać z toalety to musiał się nieźle nagimnastykować  :-) Byłam tzw. dochodzącą a to dlatego , że mieszkałam w domu rodzinnym, dojeżdżałam na studia ale każdą wolną chwilę tak czy siak spędzałam w centrum. Oprócz mnie było jeszcze trzech dochodzących. Zostawałam też na weekendy. Często rozmawiałam z R. Miała bardzo silną osobowość. Na swój sposób była "uduchowiona". Lubiłam ją, ale jednocześnie czułam przed nią respekt i trochę się jej nawet bałam. Japonki obdarowywały mnie różnymi prezentami, pisały do mnie listy zachęcające do pracy nad sobą oraz całkowitego oddania się "Ojcu". Bardzo zaprzyjaźniłam się z "braćmi" S. T. Oboje są mi nadal bliscy. T. często wygłaszał mowy na "nabożeństwie" w niedzielę, które rozpoczynało się o 11.00 i trwało, co najmniej do 13.00. Obowiązywał przyzwoity strój. Sunday survice składał się z wykładu, naprawdę bardzo długiego, i śpiewu. Śpiewaliśmy "holy songs" również przy innych okazjach, np. w kuchni, przy pracy. W niedzielę rano o 5.00 składaliśmy ślubowanie. Kłanialiśmy się wówczas (na sposób koreański) portretowi "Rodziców" trzy razy na sygnał, po czym recytowaliśmy ślubowanie po koreańsku. Po ślubowaniu na wierność KZ łapaliśmy trochę snu.
Wyobrażałam sobie, że świat zewnętrzny nie tylko nie ma "Mesjasza", ale jest we władaniu szatana, należy, więc go ratować. Tylko my znaliśmy "prawdę". Było to bardzo stresujące, czasami jednak rozpierała mnie duma... Wszystkie przedmioty były złe tzn. "nieprawdziwe", bo produkowano je w tym świecie. Po przyjściu do domu spryskiwaliśmy produkty, oczyszczając je w ten sposób i czyniąc je prawdziwymi. Jeden dzień w roku nazywany był "Dniem Prawdziwych Rzeczy". Wówczas wszystkie przedmioty były "prawdziwe". Y była moją matką duchową, która przekazała mi "prawdę". W "Centrum" wszystko było prawdziwe, a zwłaszcza miłość. Coraz bardziej odgradzałam się od świata zewnętrznego. Czułam się jak w szklanej kuli lub butelce. Ludzie wydawali mi się nierzeczywiści. Oglądałam świat jakby przez szyby samochodów, czułam się inna, lepsza, ale to było bardzo obciążające. Trzeba było się starać być idealnym, nie wolno popełniać błędów, nie jesteśmy już dziećmi tego złego porządku świata ale dziećmi prawdziwych rodziców a to zobowiązuje. Nie byłam już cząstką tego świata. Mój światopogląd dostosowano do doktryny Kościoła Zjednoczeniowego. Zapragnęłam nawet "blessingu", ale nie czułam się godna tego zaszczytu. Wydawało mi się, że to zaszczyt móc mieć męża wybranego przez samego "mesjasza".

W międzyczasie zorganizowano trzecie z kolei "Centrum". Mieliśmy mnóstwo pracy przy sprzątaniu. Y zachorowała... Niestety, była skazana na żeń-szeń..., a nie na lekarza. W końcu przenieśliśmy się do nowego, bardziej obszernego "Centrum". Mimo to warunki były spartańskie.

Na prawdziwy witnessing (werbowanie) wybrałam się z O. Przedtem długo się modliłyśmy. Sprawowała nade mną pełną kontrolę. Zdecydowała na jak długo i gdzie pójdziemy. Długo, już po zmroku, krążyłyśmy po rynku rozdając ulotki. Czułam się dziwnie. Z jednej strony czułam, że wypełniam misję, z drugiej - krępowałam się podchodzić do ludzi. Jestem nieśmiałą osobą. Przed witnessingiem długo patrzyłam w okno i zastanawiałam się, jak opowiadać tym ludziom o Mesjaszu. Było mi ich żal... Nie wiem, co czuła O. Nie zwierzałyśmy się sobie.

Moje pierwsze dziecko duchowe to był chłopak, udało mi się przyprowadzić go do centrum. Przygotowałam dla niego wykład i stosowałam wobec niego sztuczki, próbujące go zachęcić do tego żeby znowu do nas przyszedł. Po moim wykładzie długo rozmawialiśmy. Przy rozmowie cały czas była obecna moja matka duchowa. Na swój sposób kontrolowała mnie. Moja rozmowa odniosła pewien skutek, powiedział do mnie, że zobaczył świat w innym świetle. I o to chodziło!!!

Chciałam też przywrócić na łono sekty jedną dziewczynę. To była bardzo sympatyczna dziewczyna, bardzo ją lubiłam, problem w tym że była nieletnia. Rodzina wyrwała ją siłą, po prostu przyszli do centrum i urządzili "piekło" , po czym ją zabrali. Nie byłam przy tym obecna, więc mogłam spokojnie odwiedzić ją w domu. Tak mi przykro z tego powodu, obserwowałam jej dom i czekałam aż wróci a gdy wróciła przyszłam do niej z przyjacielską wizytą. Odbyłam z nią bardzo długą rozmowę, przekonywałam ale sądzę że dziewczyna jednak nie była tak zindoktrynowana, była dopiero na początku drogi więc musiałam ją sobie odpuścić (Na szczęście).

Informacje w "Centrum" były reglamentowane. Oglądaliśmy sporo filmów, ale wszystkie musiał najpierw zaakceptować lider. Czytanie książek nie było zalecane. Przecież znamy już prawdę. Było to dla mnie szczególnie uciążliwe. Z drugiej strony brakowało na czytanie czasu. Z wewnętrznej gazetki "moonistycznej" dowiedziałam się o doświadczeniu "siostry", która za karę musiała wziąć zimny prysznic. Pisała jak bardzo buntowała się przeciw karze i jak bardzo rozumie obecnie słuszność takiej kary... Taka samokrytyka publiczna. W Ruchu zdarzały się też przemoc. Ja doświadczyłam przemocy psychicznej. gdy wmawiano mi, że jestem tak mało otwarta do ludzi, mam granatową aurę, to była przyczyna moich niepowodzeń. Lider miał zawsze rację, nawet, jeżeli wyłączał mi film w połowie jego trwania... Pamiętam jak popełniłam błąd kardynalny, chciałam sprawić przyjemność siostrom japońskim i zaprosiłam je na chiński film (sic!). O dziwo się zgodzono. Niestety ten film to była jakaś koszmarna chińska propaganda!! Moon nienawidzi komunizmu, jest to wróg nr 1. Nikt się do mnie nie odezwał do końca dnia, ja też milczałam, ale wstyd.

Teoretycznie wszystko miało przebiegać idealnie. Na idealny świat należało jednak ciężko pracować. Y odwiedziła mnie dwa razy w domu rodzinnym. Jednakże potem lider zakazał nam wspólnych wizyt w domu. To był dla mnie cios. "Duch Centrum" przewyższał "domowe ognisko". Wiele razy słyszałam od "braci" i "sióstr", że wracają do "prawdziwego domu" tzn. do Centrum. Mimo to Y bardzo tęskniła za swoim domem, a ja o tym wiedziałam...W doktrynie moonistycznej istnieje zasada, że im bardziej się starasz tym większe szanse że twoja rodzina zostanie zbawiona. Wierzyła, że jej rodzice będą zbawieni dzięki jej ciężkiej pracy dla Moona. Y dobrze się ze mną czuła, a ja z nią. Stanowiłyśmy nierozłączną parę. Pewnego dnia zupełnie się rozkleiłam.

Do centrum przyjechała grupa fandresingowa tzn ludzie, którzy handlują czym popadnie dla mesjasza, bo kasa jak żeby inaczej jest potrzebna. W Centrum było mnóstwo ludzi. Wielkie zamieszanie, ludzie cieszyli się z "zarobionych" pieniędzy i z prezentów jakie otrzymali, w tym momencie poczułam że się rozpadam na kawałki i mnie już nie ma, poczułam niechęć do ludzi tak mocno zainteresowanych moją osobą. ich pytania wydały mi się przeogromnie stresujące. Ten stres był nieadekwatny do sytuacji, ponieważ ludzie byli bardzo mili. Zaczęłam płakać, moje życie się rozpadało a ja nie potrafiłam wrócić do dotychczasowego beztroskiego życia studenckiego, przepłakałam całą noc mimo uspokajania. Moja matka duchowa próbowała wszystkiego żebym się uspokoiła, w końcu wszyscy wyszli z pokoju dziewcząt i zostałam sama ze swoim bólem. Nie wiem co się z nimi działo, nie wiem gdzie się to całe towarzystwo podziało. Cały świat tej nocy mógł przestać dla mnie istnieć. To było straszne doświadczenie. Jak wpadnięcie w czarną dziurę. To doświadczenie sprawiło, że się pochorowałam. Myślę, że przeżyłam załamanie nerwowe.

 

W końcu pobyt Y w Polsce dobiegł końca. Dostała rozkaz opuszczenia kraju i dołączenia do grupy fundraisingowej w Berlinie. Nasze rozstanie było dla mnie koszmarnym przeżyciem, mimo że wieczorek pożegnalny utrzymany był w tradycyjnie hurra-optymistycznej atmosferze. Tego dnia dużo śpiewaliśmy. Wydawało mi się, że mój świat się kończy. Tak bardzo byłam uzależniona.
Wraz z odjazdem Y dużo się zmieniło. Przestałam bywać tak często w "Centrum", więcej czasu spędzałam w domu. Uświadomiłam sobie swoje uzależnienie od grupy, zaczęłam mieć wątpliwości. Równocześnie zwiększyły się naciski nowego lidera na moją osobę. Naciskał na mój "blessing". Byłam ostatnią z "sióstr", które nie były błogosławione. Zerwanie z grupą wydawało mi się rzeczą prostą.

Nadeszły ferie. Czas wolny i wreszcie czas do namysłu. Upragniona samotność. Myślałam, że w domu znajdę upragniony spokój. Niestety go nie odnalazłam. Budziłam się w nocy nękana myślą powrotu. Jakiś głos wołał we mnie: "Wróć, bo jeśli nie wrócisz, zginiesz!". Myślałam, że zwariuję. Sądziłam, że jedynym rozwiązaniem, aby skończyły się te koszmary, te głosy we mnie, był powrót do "Centrum". To był bardzo ciężki okres. Po nocach śniło mi się błogosławieństwo. Czułam się wewnętrznie rozdarta, dlatego po feriach podjęłam decyzję, że jednak wrócę z powrotem.

Bardzo polubiłam nowego lidera. Opowiedział dużo o sobie i nie był taki skryty jak J. Poświęcał mi wiele uwagi, pochlebiał mi przy zaproszonych gościach. Pewnego dnia zorganizowano "wykład o miłości" na Politechnice. To był kompletny niewypał, ale jedna rzecz utkwiła mi w pamięci. Otóż Patryk stwierdził, że nikt nie jest godny "blessingu", że jest to dar. Równocześnie wiedziałam, że mój "brat" S nie traktuje swojej "żony" tak jak na to zasługiwała, choć przecież widywał ją bardzo rzadko. Zdecydowanie bardziej wolał rozmowy ze mną.

Przełomem, który zadecydował o moim odejściu, był dziwny sen. Ujrzałam w nim ludzi wypełniających bydlęce wagony i wyciągających ręce ku wolności. Stałyśmy z Y na peronie a ona wskoczyła do jednego z nich, i tłum pociągnął ją za sobą. Ja zostałam na peronie. To było dla mnie jak ostrzeżenie, zimny prysznic. Trudno opisać moje odejście, uświadomiłam sobie, że wpadłam w sidła, nie wytrzymywałam psychicznie. Nie odnosiłam żadnych "sukcesów", nie miałam "dzieci duchowych", nie potrafiłam wygłaszać wykładów na tyle skutecznie żeby przyciągnąć ludzi. Zresztą zainteresowanie ludzi często kończyło się na pierwszym wykładzie. Teraz wiem jaki ten wykład był naiwny, no ale wtedy to była jak prawda objawiona. Gdy przestałam spełniać oczekiwania grupy, zainteresowanie moją osobą spadło, a ja zaczęłam odczuwać niechęć grupy do mnie. Tak to już jest że trzeba mieć dzieci duchowe żeby zasłużyć na szacunek grupy. Pamiętam jaką niesamowitą estymą cieszyła się jedna z Japonek, która posiadała aż siedmioro dzieci duchowych. Ja również podziwiałam ją za to. Ale najważniejsze to fakt, że poznałam człowieka, któremu bardzo na mnie zależało i który zrobił wszystko abym od nich odeszła. Ostatecznie moje wątpliwości co do faktu, iż Moon jest mesjaszem, mężczyzna, któremu bardzo na mnie zależało oraz sen zdecydował o tym , że opuściłam centrum i sektę.

Oczywiście droga do wyzdrowienia była daleka ale pierwszy krok został zrobiony. Straciłam kontakt z ludźmi z centrum i to było najważniejsze i decydujące.

To tak w skrócie. Moje odejście związane było z bardzo osobistym doświadczeniem, które opisze we właściwym czasie...

Jak przyjdzie na to pora

bottom of page