top of page

Anioły na drzewie

Prawdziwe doświadczenie duchowe czy produkt grupowej histerii, do dziś nie wiem. (tł. moje)

W 1996 odbyłem 40-dniowy workshop w Korei Południowej. Najpierw udałem się nad jezioro Cheong Pyeong Lake. Warunki były tam bardzo prymitywne a wykłady odbywały się w namiotach. Całkiem przyjemnych. Miałem tam „wspaniałe doświadczenie”, jak to się mówi. Bardzo się zaangażowałem.

Na tym workshopie było wielu Amerykanów i Europejczyków. Mieszkańców Zachodu koordynował Michael Jenkins. Co dzień wspinaliśmy się na górę każdego dnia czytając na głos „Boską Zasadę”. Oczywiście główną aktywnością były sesje ansu (wypędzanie demonów). Moim ulubionym zajęciem było walenie w bęben pomiędzy sesjami „poklepywania” i śpiewania „świętych pieśni”. Wkładam cały swój wysiłek i energię we wszystkie te działania bez wahania. Wydaje się, że był to czas tuż przed wyzwalaniem przodków zorganizowanych w oparciu o harmonogram płatności. Powiedziano nam, że wyzwalamy naszych przodków poprzez klaskanie / ansu / i święte sesje piosenek.

Świadectwa i relacje z doświadczeń duchowych były zachęcające. I ja podobnie jak wielu innych zacząłem aktywnie poszukiwać i kultywować duchowe doświadczenia. Zacząłem sobie wyobrażać a następnie czułem i widziałem młodych Amerykanów , którzy przybyli do Korei podczas wojny koreańskiej w latach 1950-1953.

Wydawali mi się mówić: "Przybyliśmy tutaj i chcemy wrócić do domu. Nigdy nie chcieliśmy tu umrzeć. Nie pozwól nam umrzeć na próżno"  Oczywiście zapewniłem ich, że uratowali Koreę i ocalili życie Prawdziwego Rodzica. Nie umarli na próżno. Nawet teraz, kiedy to piszę, płyną mi łzy. Płakałem i zeznałem, że uwolniłem te zapomniane dusze. Prawdziwe doświadczenie duchowe czy produkt histerii grupowej, do dziś nie jestem pewien. Przez te 40 dni było mnóstwo łzawych świadectw.

Zdarzało się wiele dziwnych rzeczy. W nocy kiedy dotarłem na miejsce, minęła godzina 10 i po rejestracji zostałem wysłany do namiotu braci. Nigdy nie uciekałem przed złymi warunkami lecz przysięgam na Boga, wiem jak to jest. Dotarłem do namiotu trochę wyczerpany i trochę zmieszany. Wewnątrz namiotu masa męskich ciał jęczących, kaszlących itd. Każdy metr kwadratowy był zajęty. Nieważne, że potrzebowałem snu, zaklinowałem się między dwoma śmierdzącymi ciałami. We wczesnych godzinach porannych przejście do toalety wymagało przechodzenia przez te ciała. Dobrze, że w zasadzie byli to ludzie religijni bo inaczej wybuchy temperamentu z pewnością przerodziłyby się w przemoc. Rano zaczął się obowiązkowy program.

W tym czasie nie istniała żadna jadalnia. Wszystkie posiłki zostały przygotowane i serwowane na świeżym powietrzu w miejscu, które najlepiej można opisać jako miejsce piknikowe. Była ograniczona liczba stołów, ale większość ludzi dostała swoje talerze i stała, żeby coś zjeść. Nad głowami leżała winylowa płachta, prawdopodobnie chroniąca gości przed niepogodą. Przez pierwsze siedem dni warsztatów pogoda była jasna i czysta, a atmosfera posiłków była świąteczna. W ósmym dniu niebo otworzyło się i deszcz monsunowy padał nieprzerwanie. Bez podania przyczyn i wyjaśnień tego samego dnia, kiedy nadeszły deszcze, plandeka nad głową została zdjęta. Przez następne dziesięć dni wszyscy leżeli w strugach deszczu, jedzenie było mokre. Co to miało znaczyć? Nikt nie wiedział.

 

Innego dnia obudziliśmy się i stwierdziliśmy, że toaleta, która była połączona z łazienką została zabita deskami. Poprzybijano deski nad drzwiami i oknami. Dla braci była to drobna niedogodność. Chodziliśmy do lasu. Ale dla sióstr był to problem I błąkały się w rozpaczy. Łazienki już nie otworzono.Kilku przedsiębiorczych braci oderwało deskę, wczołgaliśmy się i w ciemności, szukaliśmy naszych przyborów toaletowych. Ostatecznie przywieziono kilka przenośnych toalet. Znów bez słowa wyjaśnienia.

 

Innego dnia obudziliśmy się i jak zwykle udaliśmy się w góry na modlitwę. Ku naszemu zdumieniu szlak zniknął, po prostu zniknął. Na jego miejscu posadzono nowe drzewa, nikt nie wiedział dlaczego.

 

Dużym problemem dla wielu ludzi było pożywienie. Zasadniczo było oparte o dietę koreańską. Ryż, zupa i kilka dodatków jakie serwuje się zazwyczaj w koreańskich instytucjach. Czasami trochę ryby i mięsa. Dla Koreańczyków i jak przypuszczam dla Japończyków , których podstawą żywienia był ryż nie stanowiło to większego problemu. Dla nas , ludzi zachodu, przyzwyczajonych do większej rozmaitości w żywieniu  było to czasami trudne do zniesienia. Znam ludzi , którzy żywili się przez ten czas tuńczykiem z konserwy kupowanym w sklepie. Dla wielu ludzi z zachodu było również trudne do zniesienia spanie i siedzenie. Nigdzie nie było łóżek, krzeseł czy kanapy. Póżniej czytałem, że Koreańczycy lubią siedzieć na podłodze. Uważają, że tak jest wygodniej. Jednak dla nas , z wyłączeniem tych którzy praktykowali jogę, było to próbą wytrzymałości.

.

 

Traktowałem to jak wyzwanie. Do diabła, byłem eks-marines I eks- MFT. Spałem w dziurach, pod samochodami, jadłem racje żywnościowe i żyłem z darów ziemi. Były inne niepokojące sprawy. Powiedziano nam, że nasze ciała są wypełnione (zainfekowane)  milionami małymi złymi duchami. Dla mnie w tym czasie było to całkiem niezrozumiałe. Było to poza moim postrzeganiem rzeczywistości dlatego po prostu to ignorowałem.

 

Inną duchową rzeczywistością były anioły. Przeprowadzaliśmy mnóstwo rozmów o aniołach i ich obecności. Jak w każdym obozie gdzie jest dużo nie myjących się ludzi szerzyły się choroby. Z wyjątkiem najcięższych przypadków pozostałym powiedziano, że powinni pracować ciężej i strząsnąć je z siebie, bowiem wierzono, że choroby te są spowodowane złymi duchami. Ludzie którzy mimo to chcieli pójść do miasta i skorzystać z porady lekarza, usłyszeli od p. Soon-ja Richardson , że nie jest to wskazane, bowiem anioły, które nas chroniły nie mogły wyjść za bramy i stracilibyśmy w ten sposób ich ochronę. Śmiałem się z tego ale ludzie to akceptowali.

 

 

Pewnego dnia zauważyłem, że tłum głównie Japończyków zebrał się u stóp jednego ze specjalnych drzew i wpatrywał się w coś z zachwytem. Dołączyłem do nich i spojrzałem na konary drzewa. Po chwili zapytałem kogoś kogo znałem o co w tym wszystkim chodzi.  Odpowiedział „Spójrz, czy ich nie widzisz?” „Czego?” Zapytałem “ Aniołowie są na drzewie. Patrzyłem, patrzyłem i patrzyłem. I nie dostrzegłem żadnego. Ani jednego. Później rozesłano zdjęcie, które pokazywało miliony aniołów pojawiających się jako punkty świetlne na drzewie. Uświadomiłem sobie, że to co tu się dzieje to klasyczny przypadek masowej histerii. Nie różniło się to od tego co dzieje się w różnych tradycjach religijnych. A bardziej dotyczy intensywnego pragnienia wierzących niż rzeczywistego zjawiska. Mam na myśli Matkę Bożą z Lourdes, rzeźby które płaczą, obrazy które krwawią itd.

 Po powrocie do Stanów postanowiłem zapomnieć o dziwnych rzeczach i wykorzystać to doświadczenie jako szansę na przebudzenie. 

bottom of page